Włocławek. Rok 1863. Ostatni oddech powstania styczniowego. Ostatni zryw wolności, który rosyjskie imperium postanowiło stłumić bezlitośnie – i skutecznie. Wśród zarośli nad Gopłem, w chłodnych piwnicach miejskich kamienic i na mokradłach granicy pruskiej rozgrywały się sceny, które mieszkańcy Kujaw wspominali jeszcze dekady później z dreszczem.

To przedwojenna opowieść Stanisława Tabaczyńskiego - syna  jednego z powstańców, któremu udało się przeżyć.

Ucieczka przez jezioro

Ojciec autora, Jan – uczestnik partyzanckich działań pod dowództwem Mierosławskiego i Mielęckiego – przeżył bitwę pod Krzywosądzą, w której padło wielu jego towarzyszy. Gdy zaczęła się rosyjska obława, ruszył galopem ku pruskiej granicy. Kozacy gnali za nim z wrzaskiem: „Nie ujdiesz! Nie ujdiesz!” – ale nie dosięgli go. Jan dosiadał półkrwi arabskiego konia i znał okolice jak własną kieszeń. Bez wahania wjechał do jeziora Gopło i przeprawił się przez znane sobie mielizny. Kozacy nie odważyli się podążyć.

Dotarł do majątku krewnego, Rudnickiego. Tam koń został ukryty, Jan przebrał się i zasiadł do posiłku. Spokój trwał jednak krótko – kilka godzin później kozacy wpadli do majątku i zabrali siwego konia, nie interesując się jeźdźcem. Zwierzę trafiło ostatecznie w ręce rosyjskiego naczelnika wojennego Włocławka – Szwarca. Ten siadał na nim, gdy ruszał tropić ostatnich powstańców.

„Czarny orzeł” i jego pięść

Szwarc – nazwisko nieprzypadkowe. Kurlandczyk niemieckiego pochodzenia, oficer gwardii rosyjskiej. Dowodził oddziałami kozaków i miał jednego celu: ostatecznie zdławić bunt. Wraz z adjutantem Adlerem (niem. "orzeł") tworzyli duet, który we wspomnieniach Kujawiaków urósł do symbolu terroru: „Jedzie czarny orzeł – będzie nowe ofiary” – szeptano na wsiach i ulicach Włocławka.

Kwaterę Szwarc urządził sobie w budynku naprzeciwko katedry. W piwnicach urządził miejsce kaźni. Tam bito, przesłuchiwano, a nocą wyprowadzano skazanych na szubienicę stojącą naprzeciw dzisiejszego dworca. Sam Szwarc podczas przesłuchań zakładał ciężką żelazną rękawicę i uderzał nią po twarzach, by wymusić zeznania.

Szczęście, które przyszło z pięknem

Ojciec autora wraz z bratem Telesforem został ujęty w czerwcu 1863 roku i przewieziony do Włocławka. Cudem uniknęli sądu wojennego – prawdopodobnie dzięki interwencji Skarżyńskiej, znanej w okolicy jako "kujawską Wenus". Kobieta, obdarzona urodą i odwagą, wstawiała się za więźniami u samego Szwarca. Bracia ocaleli, a ona zyskała miejsce w sercach mieszkańców jako cicha bohaterka.

Przekleństwo księdza i zatopiona „Utopia”

Nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Pewnego dnia Szwarc brutalnie przesłuchiwał księdza – podejrzewanego o pomoc powstańcom. Gdy duchowny z rozbitą twarzą spojrzał w górę, powiedział: „Oby Bóg cię dziś ukarał.” Wieczorem tego samego dnia Szwarc z żoną, Adler i towarzystwem wypłynęli łodzią „Utopia” na Wisłę. Wracając, maszt zaczepił o linę – łódź wywróciła się, a wszyscy, poza czterema rosyjskimi wioślarzami, utonęli.

Ciała wyłowiono dopiero pod Toruniem. Przekleństwo się spełniło.

Slesin – wieś przeklęta

Jednym z najczarniejszych wątków tej historii jest udział polskich chłopów ze wsi Slesin, którzy – skuszeni ziemią i przywilejami – przyłączyli się do kozaków jako "polscy kozacy". To oni pomagali w łapankach, zdradzali powstańców. Kilka miesięcy później w ich wsi wybuchła cholera. W ciągu tygodni zmarli wszyscy mężczyźni. Ocalały tylko kobiety i dzieci.

Okoliczni mieszkańcy długo mówili o tym jako o znakomicie wymierzonej karze dziejowej.

Utopia przemocy

Dziś po Szwarcu nie ma już śladu. Jego grobowiec z napisem „Boże, bądź wola Twoja” zniknął z włocławskiego cmentarza. Ale wspomnienia pozostały. Reduta przetrwała – nie w formie bastionu z kamienia, ale w pamięci i słowie. Wolności nie da się zatopić, a „Utopia” nie popłynie już po Wiśle.